To miał być bardzo dobrze zaplanowany weekend. Miałam zaplanowanych całkiem sporo rzeczy. Miały się toczyć jedna po drugiej. Powolutku, pomalutku, do przodu. Miał być. Ale nie był. Leniwa sobota toczyła się swoim wolnym rytmem by gdzieś w środku dnia zaatakować mnie niespodziewanym katarem. Katar jak katar, przecież się od tego nie umiera. Nie dałam mu się i nie pozwoliłam by zaprzepaścił mój skrzętnie zaplanowany dzień. Robiłam co mogłam by mimo wszystko pozmywać, zjeść posiłek z diety, nawet udało mi się wyciągnąć deskę i wyprasować materiały! I wtedy mnie złapał! Nie było rady M przeszukał szafkę z lekami wygrzebując ostatnią dawkę Gripexu. I tak w końcu pokonana, ale pełna nadziei na kolejny dzień poszłam spać.

Niestety kolejny dzień okazał się moją jeszcze większą przegraną. Wstając po cudownej nocy z gripexem jeszcze nie wiedziałam co się święci. Wszystko się wyjaśniło jakieś 2 godziny później, gdy siedząc w dresie, bluzie M i grubych zimowych skarpetach czułam jak zaczynam zamarzać widząc mojego starszego syna biegającego na boso i w krótkim rękawku. Nie pomogło nawet wczołgnięcie się pod kołderkę w całym tym rynsztunku. Odrobinę ciepła poczułam dopiero po wypiciu gorącej herbaty i przespaniu kolejnych 2 godzin. A może było ich więcej? Kojarzę tylko jak M mnie co jakiś czas dopytywał czy jeszcze żyję wciskając coś do jedzenia… Wieczorem trochę oprzytomniałam i udało mi się sklecić dla Was te kilka słów.

Mam nadzieję, że to dobry znak i kolejne dni upłyną bardziej pod znakiem powrotu do zdrowia i nadrabiania planów weekendowych które niestety gdzieś mi tam nawaliły. Chociaż chorowanie w weekend ma jednak pewne dobre strony, których w środku tygodnia pomimo choroby nie uświadczysz – cisza w telefonie! Nikt nie dzwoni z nastoma tematami do załatwienia, bo przecież to, że jestem chora nie znaczy dla innych, że nie mogę pracować tak? W końcu jeśli normalnie pracować zdalnie nie można, to przecież w czasie choroby pracować zdalnie jak najbardziej można. Nie wiem jak dla Was, ale mi się to zawsze wydawało sporą hipokryzją, bo jakby nie patrzeć jest to ustawianie pod pracodawcę, czyli żeby pracownik nawet w czasie choroby nie miał dnia wolnego na swobodne chorowanie.

Czyżby takie czasy nastały? Czy też to kwestia naszej asertywności w stosunku do ludzkich, przyjaznych pracodawców, którzy jednak gdy trzeba wycisną z nas wszystko co się da, tłumacząc, że to normalne? Czy łatwiej nam być asertywnym gdy pracodawca jest bezduszny, gdy pracujemy w korporacji? Jak myślicie?

Ikona wpisu: Fotolia by Adobe