Dzisiaj dość nietypowo, ale nie mogłam przejść obok tego tematu obojętnie. Historia z życia wzięta.
Mój 5-latek z M zrobili w piątek bałwanka. Śnieg nie był zbyt mokry więc zrobienie kul trochę im zajęło, w sumie spędzili na robieniu bałwanko-misia (tak go nazwali) chyba z godzinę. Wrócili mokrzy i zadowoleni ze swojego dzieła. Ponieważ było już ciemno, bałwanka, którego zrobili, tuż pod naszym balkonem bym go widziała, miałam zobaczyć i uwiecznić z rana. Nadszedł poranek i Fifi pobiegł z taborecikiem do okna, żeby sprawdzić jak się ma po nocy bałwanek i mnie zawołać. Jakież było jego zdziwienie, gdy się okazało, że bałwanka nie ma. Wykorzystując, więc zasoby rodzicielskiej wyobraźni wyjaśniliśmy Fifiemu, że pewnie jakieś łobuziaki go popsuły od rana. I tu pewnie nastąpiłby koniec historii. Owszem, gdyby była to zwykła historia o popsutym bałwanku z całą pewnością tak by się skończyła. Wówczas jednak raczej by mnie na tyle nie zbulwersowała by się z Wami nią podzielić.
Co się działo potem? Potem jak zawsze w sobotni poranek Fifi wyszedł z M, oczywiście przechodząc obok miejsca gdzie był ich bałwanek. Jednego się tylko nie spodziewali – śladów na śniegu świadczących o przeturlaniu bałwanka pod klatkę obok. Tak dobrze się już domyślacie. Otóż jakieś leniuchy zamiast zrobić własnego bałwanka – w końcu śniegu na dworzu nie brak – podprowadziły naszego bałwanka i postawiły pod swoją klatką…
Doprawdy, tego się nie spodziewałam – podprowadzić czyjegoś bałwana ze śniegu?!?! Poważnie?! Już nawet śnieg kradną w tym kraju? Witki opadają.
W ten rodzinny, styczniowy wieczór, życzę Wam wielu własnych bałwanków!