Nigdzie indziej to powieść inna niż wszystkie. Tommy Orange, będący członkiem rdzennych plemion indiańskich, snuje niełatwą opowieść o swoich pobratymcach.
Wprowadza nas w świat Indian prologiem, w którym barwnie przedstawia początki wspólnej historii mieszkańców Ameryki. Dalsza opowieść śledzi losy kilkunastu postaci, na różnych etapach ich życia, by finalnie zebrać je na najważniejszym, dorocznym wydarzeniu dla Indian – Zjeździe plemiennym. To sposób na zachowanie, przetrwanie i przekazanie tożsamości indiańskiej kolejnym pokoleniom.
Tommy Orange pokazuje nam, że współcześni Indianie, tak jak dawniej ulegają pokusom ognistej wody i innym współczesnym wynalazkom. W Nigdzie indziej widzimy zupełnie inne oblicze „american dream”, za którym goni wielu mieszkańców tego kontynentu, za którym gonią przybysze zza morza. No czegóż zazdrościć tym, których tak niewiele dzieli od upadku?
Książka Tommy’ego Orange’a mnie zupełnie nie zachwyciła, zgodnie z notką wydawcy spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Czegoś miłego, przyjemnego o współczesnych Indianach. A dostałam obuchem w łeb, bo ten świat i rzeczywistość współczesnego Indianina wcale taka cudowna nie jest. Rezerwaty? To zło konieczne by zachować tradycyjne indiańskie ścieżki, które w całej swej istocie bardziej przypominają zoo dla ludzi niż miejsce godnego życia. Indianie, rodowici mieszkańcy tych ziem, traktowani gorzej niż inne mniejszości narodowe. Jaka w tym ich wina? Że byli pierwsi i zagrabiono im ziemię, a teraz traktowani są jak intruzi? Tak jak już napisałam ta książka nie zachwyca, oburza i szokuje czytelnika w wielu miejscach. To nie jest lektura przyjemna, ale bardzo wartościowa, która powinna znaleźć się w Waszym ręku jeśli choć trochę interesuje Was historia, Ameryka i los drugiego człowieka.
Za możliwość przeczytania dziękuję @kryminalnatalerzu
Moja ocena: 7/10 👍👍👍👍👍👍👍🤜🤜🤜